Moje Księżniczki!
I oto jestem
z drugą notką. Minął zaledwie tydzień, więc jak na mnie to bardzo szybko się
wyrobiłam. Później będzie już znacznie gorzej z tą regularnością, ale póki co,
nie myślmy o tym. :)
Odcinek nie jest
najwyższych lotów - po pierwsze: troszkę taki dziwny typ narracji, bo
teraźniejszość przeplata się z przeszłością, a po drugie: użyłam tu nieco mojej
marnej wiedzy historycznej, którą w dodatku nieźle zmodyfikowałam i
naciągnęłam. Ale myślę, że póki żaden historyk się o tym nie dowie, będę żyć.
No i po trzecie: jestem przeziębiona, więc z gorączką mogę po prostu bredzić. ;)
Jeżeli mimo to
przeczytacie ten rozdział, będę Wam bardzo wdzięczna!
"Istota
wspomnień polega na tym, że nic nie przemija".
Elias
Canetti
Rozdział
1: Wspomnień czar.
Magiczny
zakątek. Nazwa tego miejsca była bez wątpienia strzałem
w dziesiątkę. Nie było tutaj niepotrzebnych bibelotów, które psułyby
harmonię oraz wygląd całego wnętrza, natomiast znajdujące się w knajpce
przedmioty miały do spełnienia pewne zadanie: oczarować przybyłych gości,
których jednak nie było tu wielu. Ale ja przychodziłam tu od niepamiętnych
czasów właśnie ze względu na owy spokój i ciszę.
Teraz
też usiadłam przy okrągłym, drewnianym stole, na którym leżała kremowa serwetka
zrobiona jakiś czas wcześniej na drutach. Przejechałam po niej opuszkami palców
i stwierdziłam, że jest bardzo delikatna, uszyta z dokładnością i włożonym w to
sercem. Mimo iż bywałam tu naprawdę często, to i tak za każdym razem z
zaciekawieniem przyglądałam się pomieszczeniu. Płynąca w tle muzyka idealnie
wkomponowała się w klimat tego miejsca, a zapachy pieczonego ciasta
wymieszanego z grzanym winem bez zaproszenia wdzierały się w nozdrza każdego
człowieka, doprowadzając go tym samym do nagłego napadu szczęścia. Wszystko
wydawało się naprawdę niesamowite: siedziałam na drewnianym krześle, które z
pozoru mogłoby wyglądać na niewygodne, a oczy błyszczały mi się z zadowolenia.
W dużym, otwartym kominku trzaskał ogień, poustawiane na blatach małe
świeczuszki oświetlały twarz obsługującego klientów pana Antoniego, a złote
światełka na świątecznej choince powolutku migotały. Kawiarenka ta może i nie
była zbyt dużych rozmiarów, ale na pewno posiadała atmosferę, której brakowało
w wielu innych knajpkach. Urządzona została z gustem, a głównym materiałem
wykończeniowym było ciemne drewno dodające wszystkiemu elegancji.
Upijając
kolejny łyk gorącej czekolady, w której rozpuszczona była minimalna ilość
cukru, odchyliłam lekko firankę i przez pryzmat szyby spojrzałam na świat
otulony nocą. Mimo okropnej pogody, miasto tętniło życiem, w oknach pobliskich
domów paliły się światła, a ulicą co chwila przejeżdżały samochody.
Przymknęłam
oczy. Od kilku minut czekałam na Alka, ale on niestety miał tendencję do
notorycznego spóźniania się. Z czasem przyzwyczaiłam się do tego, a może nawet
i polubiłam to oczekiwanie w napięciu na jego przybycie. O dziwo, mimo upływu
dni, owe emocje wcale nie malały. Wręcz przeciwnie, rosły. I choć miałam go na
co dzień tylko dla siebie, w każdej chwili mogłam do niego zadzwonić czy na
niego popatrzeć, to jednak każde spotkanie z Szatynem było inne od poprzedniego
i wyjątkowe, dlatego tak niezwykle ekscytujące.
Po
prostu go kochałam i wydawało mi się, że nic nie może tego zmienić, a przecież
początki naszej znajomości nie były łatwe...
To
było jedno z ostatnich wrześniowych popołudni. Pamiętam to, jakby wydarzyło się
dosłownie wczoraj. Pogoda nie dopisywała. Z nieba spadały ogromne krople
zimnego deszczu, które nie miały nic wspólnego z tak zwaną złotą polską
jesienią. Aura na zewnątrz oddawała idealnie stan mojego bardzo zmęczonego już
serca. Nie było właściwie dnia, żebym nie myślała o tym, co wydarzyło się osiem
lat temu, a co wywróciło całe moje życie do góry nogami. Kiedy tylko zostawałam
sama i w pobliżu nie było żadnej bratniej duszy, powracałam wyobraźnią do
widoku mojego Taty, który malował się jak przez mgłę. Z bólem serca dochodziłam
do wniosku, że z każdą godziną obraz ten staje się coraz bardziej niewyraźny,
coraz bardziej mi obcy. Bałam się, że pewnego dnia obudzę się i nie będę
wiedziała, jak on wyglądał. Tak, to było to, czego bałam się najbardziej.
Zapomnienie.
Zdawałam
sobie sprawę z tego, że jedną z moich rozlicznych wad był zapewne pesymizm.
Cecha, która przez ostatnie lata okazała się zgubna. Jednak mimo to, brak
optymizmu nie był największą z moich niedoskonałości. Najgorszą okazało się
zupełnie coś innego. Coś, czego zmora dopadła mnie dokładnie w dniu śmierci
mojego Taty, a mianowicie... dziecinna niewinność. Niewinność dziesięcioletniej
dziewczynki, wierzącej, że wszystko, co istnieje może się skończyć, z
wyjątkiem... Mamy i Taty. Oni byli moją opoką, moją miłością i całym moim
światem.
I
nie, żeby w niewinności było coś złego - wręcz przeciwnie. Jednak gdybym tej
cechy nie posiadała, nie łudziłabym się, że już na zawsze będę dzieckiem swoich
Rodziców, którzy przetrwają nawet koniec świata.
Sama
już nie wiedziałam, co było gorsze - te wszystkie wyidealizowane wyobrażenia
czy bezlitosna prawda. W końcu straciłam Tatę. I niestety, pozbawiona byłam
całego mojego dotychczasowego życia.
Ojciec
wyjechał za granicę i już nigdy nie wrócił.
To
był marzec 2004 roku. W Kosowie doszło do zamieszek na tle etnicznym, będących
najkrwawszym incydentem na Bałkanach od czasu zakończenia wojny w Kosowie w
1999 roku. Ich bezpośrednią przyczyną było rozprzestrzenienie się pogłoski o
utopieniu przez Serbów dwóch albańskich chłopców, co rozpoczęło falę ataków
Albańczyków na miejsca zamieszkania mniejszości serbskiej w Kosowie. Zamieszki
te wpisywały się równocześnie w szerszy kontekst wieloletniego sporu między
obydwiema społecznościami o status polityczny Kosowa.
Wskutek
serii ataków na serbskie enklawy zginęło około 31 osób bez podania narodowości.
To, co
było najgorsze, to fakt, że wśród owych ofiar "bez podania
narodowości" był właśnie on - mój Ojciec. Nie miał nic wspólnego z tym, co
wydarzył się w Serbii, był po prostu w służbowej delegacji i zginął od strzału
jakiegoś człowieka, najwyraźniej niespełna rozumu, bo przecież nikt normalny
nie mógłby pomyśleć, że on - najspokojniejszy, najbardziej pogodny człowiek na
świecie, mógłby mieć coś wspólnego z mordowaniem niewinnych ludzi. Był
najprawdopodobniej jedyną osobą niepochodzącą z Bałkanów, która przypłaciła
życiem ten niechlubny incydent w historii Europy.
Obrzydzenie
ściskało moje serce na każde wspomnienie tych dni.
Rozpacz,
żal, smutek, przygnębienie, nienawiść.
Wszystkie
te uczucia towarzyszyły mi, kiedy budziłam się rano i kiedy zasypiałam w nocy.
W
zasadzie nie przestawałam o tym myśleć. Były tylko takie chwile, gdy udawałam,
że o tym zapomniałam. A były to momenty spędzone z Emilką - moją najlepszą i
właściwie jedyną przyjaciółką, z którą znałyśmy się od niepamiętnych czasów.
Ponoć już w żłobku zbierała mi kocyk.
Do dziś
natomiast zabiera mi już niemal wszystko, a przeważnie prace domowe i
oczywiście czas.
Tego
dnia również byłyśmy umówione, ale Emilka się nie pojawiła.
Wysłała
mi jedynie wiadomość:
Hania,
przepraszam, ale nie mogę przyjść. Mam małą awarię, a jak wiesz jestem sama w
domu – rodzice wyjechali na jakieś sympozjum. Mama kazała mi przed
wyjazdem zrobić pranie, ale znasz moje zdolności: zepsułam pralkę i zalałam
sąsiadów z dołu. Aż boję się zadzwonić do rodziców. Teraz czekam na jakiegoś
fachowca. W ogóle, to rano stłukłam ulubiony wazon mamy. Po prostu super.
Kobieta się załamie. Czy dzisiaj mamy przypadkiem piątek trzynastego, czy
co? Raz jeszcze mocno przepraszam, ale sama rozumiesz, że w takiej
sytuacji nie mogę przyjść. Mam jednak nadzieję, że Ty nie zrezygnujesz z
zakupów. Całuski!
Przeczytałam
sms-a od Emilki i bardzo jej współczułam, ale jednocześnie nieco mnie to
wszystko rozbawiło, a może nawet i pocieszyło, że inni też mają problemy, czy
to mniejsze, czy to większe, ale mają. Postanowiłam więc za radą przyjaciółki
sama przejść się po sklepach, których nie odwiedzałam chyba ze sto lat.
Siedząc
w swoim pokoju, dosłownie zapomniałam, jak wygląda wyprawa do galerii. Kiedyś
myślałam, że to koszmar: tysiące ludzi, przechodzących obojętnie obok siebie,
ekspedientki z tym sztucznym, wymuszonym uśmiechem i strach, że kiedy będziesz
przechodzić przez bramkę, to zapika dzwonek,
ochroniarze cię przeszukają, a ty oblejesz się czerwonym rumieńcem. Ale życie
uczy pokory. Teraz to wszystko było dla mnie zupełnie
inne – wyjątkowe. Cieszyłam się, że Emilka namówiła mnie na te
zakupy, nawet jeśli jej teraz tutaj nie ma. A może to i dobrze?
Kochałam Emilkę jak siostrę, której zresztą nigdy nie miałam, ale to jej
gadanie o wszystkim i o niczym zarazem, troszkę mnie drażniło, a
przede wszystkim nie pozwalało w pełni docenić tego, co mnie otacza.
Byłam bowiem niepoprawną romantyczką, która na widok pary trzymającej się
za ręce potrafiła się rozpłakać. Trochę z podziwu, a trochę z zazdrości.
Była to jednak zazdrość w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nigdy bowiem nie
byłam zakochana, nigdy z nikim nie chodziłam, a miałam już 18 lat, choć może
dopiero 18 lat...
Na wielkim
zegarze w centrum handlowym wybiła właśnie godzina 17:00. Szczęśliwa,
choć zmęczona opuściłam galerię, niosąc w ręce trzy duże torby z
zakupami. Kiedy wyszłam ze sklepu, poczułam nagłe uderzenie chłodnego
powietrza. Był to dwudziesty siódmy dzień września, a pogoda wcale nie
dopisywała. Uwielbiałam jesień, miałam wówczas wrażenie, że świat nabiera
pięknych złocistych kolorów. Bardzo lubiłam chodzić po parku albo po
wybrukowanych uliczkach osiedli o zachodzie słońca i wsłuchiwać się w szum
liści. Nie przeszkadzał mi nawet deszcz, wówczas który padał. Szłam bardzo
wolno, trzymając mocno w ręcę siatki z zakupami. Uruchomiłam telefon, włożyłam
słuchawki do uszu i włączyłam muzykę. Uwielbiałam te momenty, czułam się wtedy
wolna od wszelkich zmartwień i przede wszystkim szczęśliwa. Nic nie było w
stanie wyprowadzić mnie z równowagi - tak myślałam. Ale tego dnia
okazało się inaczej...
Szłam
swobodnym krokiem, słuchając muzyki. Głowę uniosłam wysoko, by poczuć podmuch
wiatru, który rozwiewał do tyłu moje długie włosy.
Nagle
upadłam na ziemię. Poczułam, jak wpadam w wielką kałużę, a z toreb wylatują dopiero,
co kupione ubrania. Nie dość, że ktoś śmiał się zakłócić moją chwilę spokoju,
to jeszcze zniszczył moje ciuchy. Chciałam jak najszybciej podnieść się i
pozbierać zabrudzone błotem ubrania i należycie skrytykować człowieka, który
nierozważnie wpadł na mnie, powodując, że całe miłe popołudnie diabli wzięli.
Już zamierzałam wrzasnąć coś w stylu: Jak chodzisz? Patrz, zniszczyłeś
nowe ubrania, które właśnie przed chwilą kupiłam!, ale z moich ust wydobył
się mimowolnie zupełnie inny dźwięk.
Krzyknęłam
przeraźliwie głośno tak, że przechodzący obok ludzie patrzyli na mnie, jak na
skończoną wariatkę. Chciałam przestać, ale szczerze - nie mogłam. Zrozumiałam
bowiem, że zniszczone ubrania i pieniądze wyrzucone w błoto - w sensie
przenośnym, ale i dosłownym - to mój najmniejszy problem. Spojrzałam ze
strachem na moją obolałą kostkę. Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz i
obrzydzenie. Moja lewa stopa wyglądała, jakby ktoś ją przekręcił o 90 stopni w
prawo - była wykrzywiona i poturbowana. Pomyślałam, że zemdleję przerażona
takim widokiem. Po policzkach spływały mi słone krople łez, które za nic miały
honor i godność. Ryczałam, siedząc na środku chodnika, umazana w błocie i mokra
od deszczu.
Ale
bolało. Po protu mnie bolało, więc co miałam zrobić? Zwłaszcza, że stojący nade
mną chłopak gapił się, jak - za przeproszeniem - sroka w gnat i w ogóle nie
reagował. Dopiero po chwili przyszło mi do głowy, że musi być
bardziej zdezorientowany ode mnie. Nie zmienia to jednak faktu, że brak
jakiejkolwiek reakcji z jego strony wzbudził we mnie niechęć do niego, bo nie
dość, że mnie potrącił, to jeszcze nie starał się mi pomóc.
Minęło
dobrych kilka minut, zanim wysoki Szatyn wykrztusił z siebie marne „sorry”.
Wobec
bólu, jaki wtedy odczuwałam, było to naprawdę bardzo niewiele...
Na
chwilę podniosłam powieki. Spojrzałam na zegarek. Alek spóźniał się już prawie
pół godziny. I gdybym go nie znała, zaczęłabym się pewnie martwić, ale
wiedziałam, że punktualność nie była jego najmocniejszą stroną, dlatego
ponownie przymknęłam oczy i powróciłam myślami do wspomnień.
Pogoda
w październiku tego roku zmieniała się niczym w kalejdoskopie. Po ulewie,
silnym wietrze i zimnie, tego dnia słońce świeciło nad horyzontem w całej swej
okazałości. Niebo było zupełnie bezchmurne, nigdzie nawet drobnej, małej smugi.
Delikatny błękitny kolor nieboskłonu wyglądał jak lazurowy odcień niekończącego
się morza. Na ulicach nie było wielu ludzi. Zza bram wyglądały na ulicę gałęzie
drzew, na których mnóstwo było brązowych, zielonych żółtych i
czerwonych liści. Niektórzy kochali takie właśnie dni, inni nienawidzili. Ja
należałam do grona tych pierwszych, dlatego od samego rana w szkole marzyłam
tylko, żeby zajęcia jak najszybciej się skończył i żebym mogła wyjść na
zewnątrz, choć przecież naprawdę lubiłam się uczyć - poznawać nowe miejsca na
mapie świata, których w rzeczywistości pewnie nigdy nie odwiedzę; zagłębiać się
nad lekturą i jej bohaterami, którzy pokazywali mi, jak należy żyć i zachowywać
się w trudnych sytuacjach; analizować prawa fizyki, bo to przecież takie
ciekawe, jak to się dzieje, że samoloty mogą latać, a ludzie wydawać
dźwięki. To było dla mnie wyjątkowe, czasem poznawanie tego, co odległe,
powoduje, że zapominamy o tym, co znajduje się tuż obok nas.
Kiedy więc
tylko zadzwonił dzwonek po ostatniej lekcji, ruszyłam raźnym krokiem
w stronę wyjścia. Lubiłam swoją szkołę - była taka inna niż
wszystkie, może nawet lepsza niż wszystkie? Tego dnia musiałam jednak sama
podziwiać uroki szkolne, niedostępne i niezauważalne dla innych. Emilka bowiem
nie przyszła do szkoły. Nie miałam poza nią wielu przyjaciół. Trochę mi to
ciążyło, ale w sumie, to nie potrzebowałam gromadki towarzyszy, aby się dobrze
bawić. Zmieniłam więc buty w szatni, czego i tak większość moich koleżanek i
kolegów nie robiła - w liceum uważano to za ośmieszające. Dla osób,
takich jak ja, było to nawet wygodne - nie musiałam przepychać się
przez tłum ludzi w wąskich korytarzach. Następnie delikatnie nacisnęłam na
klamkę i wyszłam przed szkołę. Zadowolona ruszyła w stronę przystanku,
aby móc dojechać do domu. Wciąż jednak utykałam na nogę, którą zwichnęłam
podczas tego nieszczęśliwego incydentu kilka dni wcześniej. Choć na pierwszy
rzut oka wyglądało to bardzo źle, okazało się być jedynie lekkim urazem.
Pamiętam, jak
dziś, jak bardzo wielkie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam opartego od
zewnętrznej strony bramy wysokiego chłopaka. Miał na sobie czarne trampki,
szarą bluzę z kapturem i jeansowe spodnie - dokładnie to pamiętam.
Kiedy usłyszał, jak duża grupa ludzi wybiega ze szkoły i hałasuje chyba
bardziej niż pięciolatki w przedszkolu, odwrócił się gwałtownym ruchem.
Wtedy,
wieczorem, nie mogłam dostrzec jego wyrazu twarzy. Było zbyt ciemno, a ulice
były niewystarczająco oświetlone. Ale wówczas przed szkołą zobaczyłam twarz...
niezwykłą.
Pogodną,
ciepłą, uśmiechniętą, zadowoloną, sympatyczną.
Po prostu
ładną.
Tak,
to było moje pierwsze spostrzeżenie, które jednak szybko ulotniło się z mojej
głowy. Bowiem duże oczy bliżej nieokreślonego koloru, koralowe usta, ciemne
pokręcone włosy i cała reszta tego oto chłopaka jakoś zadziwiająco mnie do
siebie zraziły. Dziś śmieję się z tego, ale wówczas - jak słowo daję -
pomyślałam, że ten człowiek oznacza dla mnie całą litanię kłopotów. Miał w
sobie coś, co mnie od niego odpychało, choć przecież kompletnie nic jeszcze o
nim wtedy nie wiedziałam.
Chciałam
go więc zignorować, przejść obok i nie wykrzyczeć mu prosto w twarz, że
jest tchórzem i gburem, który nie potrafi się zachować, bo, jakby na
to nie spojrzeć, nie udzielił mi pomocy, kiedy tego potrzebowałam, kiedy nie
mogłam zebrać się z chodnika z powodu bolącej nogi.
Poprawiłam
torbę na ramieniu, odgarnęłam włosy do tyłu, ruszyłam przed siebie, niepewnie
mijając otwartą, metalową bramę, która oddzielała szkolny deptak od chodnika.
Jak
się okazało asertywność nie jest moją mocną stroną. Nie mogłam przejść obok
niego obojętnie, bo poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. Zatrzymałam się. Po
plecach przeszedł mi dreszcz. Serce waliło mi bardzo mocno. Obróciłam się
delikatnie na pięcie i bardzo po woli uniosłam głowę do góry.
- Cześć – usłyszałam
delikatny głos chłopaka, który najwyraźniej nie był Polakiem, bo wypowiadając zwykłe „cześć”, niemal połamał sobie
język, a następnie zaczął mówić po angielsku – Pamiętasz mnie jeszcze? -
zapytał nieśmiało.
No
jasne! - pomyślała – Jak mogłabym zapomnieć
człowieka, przez którego do dzisiaj chodzę, jak ta ostatnia łamaga, kulejąc na
lewą nogę.
- Taaak,
kojarzę... - odpowiedziałam łamiącym się głosem. Nie mogłam, przecież
wykrzyczeć tego, co sobie pomyślała, bo przy całej nieprzychylności, jaką
żywiłam do mojego rozmówcy, nie wypadało być aż tak niegrzeczną - Niestety -
wyszeptałam, nie potrafiąc ugryźć się w język.
-
Widzę, że nie jestem tu mile widziany - odpowiedział z wyczuwalnym
rozczarowaniem.
-
Przepraszam, że nie tryskam humorem na twój widok, ale jakoś nie wiążę z tobą
miłych wspomnień - odpowiedziałam, pozwalając, aby część mojej uszczypliwości
dotknęła Szatyna.
-
Rozumiem - wycedził przez zaciśnięte zęby, starając się mimo wszystko być dla mnie
miłym - Ale pomyślałem, że może ci się to przydać - w tym właśnie
momencie nieznajomy włożył rękę do niewielkiej granatowej torby z napisem SKRA,
którą miał na ramieniu i wyciągnął z niej fioletowy notatnik, którego tak
wytrwale szukałam przez ostatnie dni, tracąc nadzieję na ostateczny sukces, tj.
odnalezienie pamiętnika. W jednej chwili bardzo się ucieszyłam, bowiem
zapisywałam w nim wszystkie swoje przemyślenia, refleksje, myśli, problemy
itd., a nade wszystko miałam w nim kilka starych fotografii Ojca. Jednocześnie
jednak pomyślałam sobie: Przeczytał to, na pewno to przeczytał. Moje
największe sekrety, o których nie ma pojęcia nawet Mamy czy Emilka.
-
To należy chyba do ciebie... - powiedział i wyciągnął rękę w moją
stronę, żeby pokazać mi pamiętnik.
- Tak,
to jest moje. Pamiętnik... - odparłam, zadając sobie w myśli pytanie,
skąd on go ma.
- I
uprzedzając twoje następne pytanie - zaczął, jakby usłyszał to, co
sobie pomyślałam – Ten notatnik wypadł ci, kiedy spotkaliśmy się po
raz pierwszy i kiedy... No wiesz, poturbowałem twoją kostkę - tu zatrzymał się
na chwilę, jakby zniesmaczony tym wspomnieniem - Podniosłem go z ulicy, gdy już
pokuśtykałaś w stronę domu i nawet cię wołałem, ale mnie nie słyszałaś. W
sumie, to może jednak dobrze się stało... - relacjonował.
- Dobrze? -
byłam nieco zdziwiona – Ale skąd wiedziałeś, gdzie mnie w ogóle
szukać?
- Dane
osobowe były na pierwszej stronie w notatniku: imię, nazwisko, adres, data
urodzenia, wiek, numer telefonu i adres szkoły - wymieniał - Ale nie martw się, nie
przeczytałem twoich wpisów, nie znam przecież języka polskiego, a poza tym
istnieje coś takiego jak prawo do prywatności – wyjaśnił, a po chwili
dodał - Powinienem cię chyba przeprosić... – wyraźnie bowiem
odczuwał wyrzuty sumienia, że to właśnie on stał się sprawcą mojego wypadku.
- Nic
się nie stało - powiedziałam i nerwowo spojrzałam na zegarek.
Zrobiłam to celowo. Chciałam się go w jakiś sposób pozbyć. Drażnił mnie ten
jego uśmiech. Zachowywał się, jakby całe życie było jednym wielkim szczęściem, do
którego należy się wiecznie uśmiechać. Nie miałam na to ochoty.
On
jednak wyczuł moje intencje, więc szybko zapytał:
- Śpieszysz
się? No tak, dzisiaj piątek, pewnie masz jakieś plany... – jego słowa
brzmiały tak, jakby chciał mnie przekonać, że nawet, jeśli coś planuję, to
powinnam to odwołać, ponieważ on chce spędzić to popołudnie właśnie w moim
towarzystwie. Nie dawał więc za wygraną – Ale może jednak gdzieś
wybralibyśmy się razem? Co powiedziałabyś na kino?
- Ja
bardzo bym chciała, ale dziś naprawdę nie mogę ... – wykrztusiłam z
siebie drobne kłamstwo, naprawdę nie mając ochoty na zacieśnianie naszej
znajomości.
- Tak,
rozumiem... – odpowiedział Szatyn, który najwyraźniej poczuł się
bardzo rozczarowany. Nie chciał jednak dać tego po sobie poznać, więc dodał
tylko – W sumie, ja też muszę już iść. To do
zobaczenia... – i zwyczajnie odszedł.
Miałam
wrażenie, że się obraził i poczułam z tego powodu dziką satysfakcję. Nie
wiedziałam, dlaczego, ale po raz pierwszy w życiu sprawiło mi przyjemność
urażenie drugiego człowieka. Człowieka, który najwyraźniej pchał się z butami w
moje życie, czego ja sobie nie życzyłam.
Dzisiaj
jestem mu wdzięczna za to, że był tak wytrwały, by przełamać niechęć, jaką
pałałam do niego. Choć była ona dla mnie niezrozumiała, bo przecież jedynie
intuicja odciągała mnie od tajemniczego wówczas chłopaka.
Jestem
mu też wdzięczna również za to, że ograniczył wtedy nieco moje prawo do ochrony
danych osobowych i spisał mój numer telefonu oraz adres.
Wspomnień
czar - pomyślałam, kiedy ujrzałam wreszcie Alka, wchodzącego do „Magicznego
zakątka”.
podoba mi się ten pomysł ze wspomnieniami :)
OdpowiedzUsuńta historia z ojcem... nawet nie chce sobie wyobrażać co czuje.
do następnego ;]
bardzo fajnie, że przeplatasz wspomnienia z rzeczywistością. ; ) czekam na następny. ; )
OdpowiedzUsuńI właśnie to uwielbiam w Twoich opowiadaniach! Wspaniałe opisy, dzięki którym mogę wyobrazić sobie to co napisałaś. Tak jak myślałam, pierwszy rozdział nie jest taki przesłodzony jak prolog, ale fantastyczny! Takie retrospekcję są bardzo ciekawe, a i możemy się dowiedzieć wielu rzeczy. Tylko mam taką jedną myśl, a mianowicie czytając historię o tym jak Hania zgubiła pamiętnik, po czym Alek przyniósł jej go pod szkołę - przechodziłam małe "deja vu", bo taka sama sytuacja wydarzyła się w Twoim opowiadaniu, którym byłam fanką. Nie wiem czy to zwykły przypadek, czy może kontynuacja tamtej historii?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Raffi! :)
Ps. Dziękuję za informację na Ciachach, teraz zapisuje sobie adres twojego bloga w "ulubionych" i będę zaglądać tu co jakiś czas, więc na kolejne rozdziały na pewno się natknę. :)
A, już ogarnęłam! Zazwyczaj nie czytam takich "wstępów" przed odcinkami, więc dopiero teraz nadrobiłam zaległości jak pisałaś o tym, że będzie to opowiadanie "staro-nowe"! W takim razie czekam z jeszcze większym zniecierpliwieniem. :)
Usuńuwielbiam to Twoje opowiadanie, choć to dopiero początek i oczywiście czekam na więcej! ;)) podoba mi się twój styl pisania ;)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam i zapraszam również do siebie, tam też opowiadanie z Alkiem w roli głównej ;) brzoskwiniowamorela.blogspot.com
Tylko Ty potrafisz opisać wszystko tak bardzo dokładnie, że czuję się jakbym sama to wszystko widziała i czuła.
OdpowiedzUsuńWspomnienia są magiczne, bo przy okazji sama wspominam tamte opowiadanie, co jest świetnym uczuciem. Historia taty Hani, ciężko powstrzymać łzy.
Do następnego! :) /abstrakcyjni.blogspotk.com
Podoba mi się sposób, w jaki piszesz. Fajnie łączysz teraźniejszość z przeszłością, czyta się łatwo i przyjemnie :) Bardzo dobrze, że podałaś link na Ciachach, inaczej pewnie bym tu nie trafiła, a to by była wielka szkoda :)
OdpowiedzUsuńInformujesz? Jeśli tak, to poproszę: 45610237
Pozdrawiam i zapraszam do siebie: jestes-moja-obsesja.blogspot.com
Bardzo miło mi się czyta tego bloga :) http://my-dream-my-fucking-life.blogspot.com/ <-- bedziesz mnie tutaj informowała o nowościach? ;)
OdpowiedzUsuńKiedy następna cześć ?? :))
OdpowiedzUsuńWłaśnie kończę pisać kolejny rozdział. Postaram się go dzisiaj dodać, a najpóźniej jutro.
UsuńTo miłe, że Ktoś czeka na tę moją "radosną twórczość". Dziękuję! :)